Dom Pogodnej Jesieni w Tuchowie, to jedna z placówek, która niestety padła ofiarą koronawirusa.
Pomimo stosowania się do wszelkich wytycznych Sanepidu, jak również wprowadzenia
koszarowego trybu pracy, siostry zakonne (27) jak i mieszkańcy (10) musieli zmierzyć się z Covid
19. Zmarło dwóch pensjonariuszy. Wewnątrz Domu pracował zespół, który został określony jako
„zespół nieprzypadkowych, wyjątkowych ludzi”, dlatego zapraszam do zapoznania się z
wypowiedziami, odczuciami i refleksjami niektórych z nich.

BARBARA ROGOZIŃSKA– opiekunka w Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie
(pracowała w trybie koszarowym w dniach 05.06.2020 r – 15.06.2020 r)
Podjęcie decyzji o wejściu w ognisko koronawirusa było trudne..? Długo się nad tym zastanawiałaś?
Nie było czasu na zastanawianie się, był telefon od siostry dyrektor czy zgodzę się odbyć kwarantannę w Domu
Pogodnej Jesieni w trybie koszarowym wiec decyzja według mnie mogła być tylko jedna. Nie była to decyzja na
pewno łatwa, gdyż wróciłam co dopiero, może godzinę wcześniej po czwartym dwunastogodzinnym dyżurze a
do pracy trzeba było wrócić następnego dnia. Największym jednak zaskoczeniem była informacja, że taką
decyzję podjęła tylko jedna koleżanka wiec nie bardzo wiedziałam jak ta praca będzie wyglądać.
Jak długo pracujesz w Domu Pogodnej Jesieni?
W DPJ pracuję 10 lat.
Weszłaś na „pierwszy rzut”, wszystko było jedną wielką niewiadomą? Praca nie wyglądała już tak samo jak
wcześniej….co się zmieniło, co było najtrudniejsze?
Praca w trybie koszarowym nie była dla mnie czymś nowym. W miesiącu kwietniu już w taki sposób
pracowałam. Jednak sytuacja obecnie była o wiele trudniejsza ze względu na realnie istniejące zagrożenie. W
samym sposobie pracy niewiele się zmieniło, trzeba było wykonywać codzienne obowiązki tzn. toaleta, kąpiele,
podawanie posiłków itd. Jednak doszedł stres związany z możliwością zarażenia tak i siebie, jak i mieszkańców,
dlatego odkażanie i ciągła dezynfekcja stały się priorytetem. Drugim problemem była konieczność izolowania
mieszkańców w swoich pokojach, co dla większości było bardzo trudne do zaakceptowania. Nawet jednak
stosunkowo szybko pogodzili się z zaistniałą sytuacją. Prawie w każdym pokoju jest telewizor więc to na pewno
było pomocne w zorganizowaniu na pewien czas dnia. Dla mnie osobiście i dla całego „ wspaniałego” zespołu z
którym pracowałam najtrudniejszy był początek, gdy nie wiedziałyśmy jak całe procedury zachowania
bezpieczeństwa mają wyglądać i wszystko zorganizowałyśmy same tak jak według nas było najrozsądniej.
Gorąco i konieczność noszenia odpowiedniej odzieży ochronnej dodawało dodatkowego zmęczenia.
No właśnie, ból, zmęczenie, tęsknota za najbliższymi – jak sobie z tym radziłaś, co pomagało w chwilach
zwątpienia?
Trudno mi dzisiaj mówić o chwilach zwątpienia, raczej takich nie było, wiedziałam, że trzeba pracować i
wytrwać aż przyjdzie nowy zespół i nas zmieni. W tym miejscu pragnę wspomnieć o dwóch koleżankach, które
nie mogły rozpocząć pracy razem ze mną i całym zespołem ze względu na zaistniałe procedury, ale zaraz po
wykonanych pierwszych testach i informacji, że wynik mają ujemny zgłosiły do siostry dyrektor chęć podjęcia
pracy. Po wyrażeniu zgody przez sanepid zasiliły nasz zespół, co było dla nas ogromną pomocą. Cały zespół był i
jest im bardzo wdzięczny. Nie mogę też nie wspomnieć o mojej rodzinie, która bardzo mnie wspierała,
dodawała mi otuchy i wierzyła, że dam radę, co było dla mnie bardzo budujące.
Współpraca z nowym „ mieszanym” zespołem była trudna? jak wyglądała organizacja dnia w nowej
rzeczywistości?
Tak jak już wcześniej mówiłam przez cały czas pracowałam ze wspaniałymi koleżankami. Były to osoby świeckie
i siostry zakonne. Mimo, że siostry, które przyjeżdżały jako wolontariuszki nie znały pracy na oddziale,
doskonale sobie radziły w każdej sytuacji i myślę, że taka atmosfera w dużym stopniu wpływała budująco na
nas wszystkich. Każdy dzień właściwie wyglądał tak samo. Zmiana nocna po porannej odprawie udawała się na
odpoczynek. Nie trwał on jednak dłużej niż 2 -3 godziny. Trzeba było bowiem pomóc koleżankom przy
kąpielach, rozwożeniu i rozdawaniu posiłków. Dużo podopiecznych wymagało pomocy przy karmieniu. Po
obiedzie ok. 14.30 – 15.00 koleżanki, które zostawały na zmianie nocą szły się odświeżyć i chwilę odpocząć i
wracały znowu do pomocy przy kolacji i wieczornej toalecie. Tak płynął dzień za dniem. Zawsze wieczorem
starałyśmy się znaleźć chwilę na wspólną modlitwę. Tutaj wspomnę trochę żartem jak pewnego wieczoru
byłyśmy bardzo zmęczone a tu jeszcze modlitwa. Wzięłam różaniec i pytam koleżankę „ Różaniec czy Koronka?”
a ona „ dzisiaj Koronka, będzie krócej”. To tak trochę humoru na koniec bo takie chwile też były. Na koniec
chciałam jeszcze skierować słowa szczerego podziękowania na ręce s. Pacyfiki dla wszystkich sióstr, które z
nami pracowały. Przez cały czas naszej pracy koszarowej mogłyśmy na nie liczyć, przypominały o wypoczynku,
dopytywały o zdrowie i o wszelkie inne potrzeby. Bóg zapłać.
Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę spokojnej pracy w miarę „normalnych” warunkach.

S. M. TADEUSZA LIPIŃSKA CSSJ – pielęgniarka i wolontariuszka
(pracująca w trybie koszarowym w dniach 12.06.2020 r. – 02.07.2020 r.)
Koronawirus – od lutego tyle się o nim słyszało, liczby mówiły same za siebie. Zgony, obostrzenia, co chwilę
media przekazywały tragiczne informacje. Co siostra czuła oglądając to wszystko w telewizji…?
Z wielkim niepokojem śledziłam sytuację we Włoszech jak i innych państwach. Jedna myśl ciągle „kołatała” mi
w sercu „ Jezu, chciałabym z nimi teraz być. Oni potrzebują pomocy, obecności” Niemożność służenia
potrzebującym w tym czasie stawała się przeogromnym bólem .
„W Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie są zarażeni na COVID 19” – po usłyszeniu takiej informacji od razu
siostra wiedziała, że chce przyjechać i pomóc w tych niezwykle trudnych warunkach? Był strach? Jak
wyglądało podjęcie decyzji u siostry?
Tak, gdy usłyszałam, że w DPJ są zarażeni COVID 19, to od razu pojawiła się myśl: „Moje Siostry potrzebują
pomocy” wszystko inne stało się mniej ważne. One potrzebowały pomocy, One bardziej się liczyły niż jakieś tam
obawy, strach, lęk… nie myślałam o sobie, chciałam po prostu pojechać i pomóc…
Przez tyle mcy mieszkańcy DPJ słyszeli co się dzieje na świecie, śledzili informacje, dyrekcja DPJ oraz personel
robił wszystko żeby ich uchronić i nagle musieli się zmierzyć z wirusem „ oko w oko”, przez tyle dni przebywać
w izolacji… Jak siostra ocenia stan emocjonalny podopiecznych DPJ ?
W moim odczuciu byli ufni wobec nas. Czuli się bezpieczni. Słuchali naszych próśb, wyjaśnień. Do nich się
stosowali. Choć izolacja w pokojach była dla nich trudna, uciążliwa, męcząca, osłabiająca stan psychiczny, to
mimo to współpracowali z nami bardzo. Ułatwiało nam to, niesienie Im pomocy i zachowanie wymaganego
reżimu sanitarnego.
Czy utkwiła siostrze jakaś szczególna sytuacja w trakcie pobytu w DPJ?
Chyba najpiękniejsze dla mnie były te momenty, kiedy mogłam wejść do pokoju Mieszkańców i zwyczajnie
zapytać „ Kochanie jak się czujesz?”, a w ich oczach pojawiał się błysk i uśmiech. W pamięci zostaje mi również
piękna postawa Pracowników DPJ. Ich otwartość, hojność w posłudze, ofiarność, radość, troska o to by „ Dom
ocalał”…
Wiele osób w społeczeństwie tłumaczy sobie tą pandemię w taki sposób, że to Bóg chciał nam dać znak,
żebyśmy się trochę zatrzymali, zwolnili tempo, przestali brać udział w „wyścigu szczurów”, żebyśmy
dostrzegli to, co naprawdę w życiu ważne. Czym dla Siostry jest doświadczenie epidemii ? Jakie towarzyszą
Siostrze refleksje związane z tym czasem?
Zgadzam się z wieloma wypowiedziami, że czas pandemii „ zatrzymał nas”, pomógł wielu osobą
przewartościować swoje priorytety życiowe. A mi osobiście pokazał jak wiele osób jest potrzebujących,
opuszczonych, oczekujących na pomoc…pandemia pokazała mi, że nie możemy być bierni, pozamykani w
swoich domach….
Pozdrawiam….
Dziękuję serdecznie za rozmowę, życzę błogosławieństwa Matki Bożej Tuchowskiej.

BRAT MARIUSZ OFMCap z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów – opiekun wolontariusz
(pracował w trybie koszarowym w dniach 13.06.2020 r.-02.07.2020 r.)
Jak wyglądało podjęcie decyzji o przybyciu do Domu Pogodnej Jesieni. Był to impuls, natchnienie czy decyzja
wymagająca organizacji?
Decyzja zapadła podczas rozmowy telefonicznej (telekonferencji) – Minister Prowincjalny wraz z braćmi z Grupy
Zarządzania Kryzysowego dot. Covid-19 przedstawili mi krytyczną sytuację mieszkańców w DPJ oraz s. Józefitek,
ilości zarażonych, etc. Ze względu na przygotowanie oraz doświadczenie w pracy z Covid-19 bracia dopytywali
w jaki sposób pomóc siostrom. Odpowiadając na pytania, myślałem że na tym skończy się moja rola. Było już
dwóch wyznaczonych braci…
W trakcie rozmowy usłyszałem – Ty jesteś tam potrzebny…, chcemy abyś był tam na miejscu… siostrom
potrzeba naprawdę pomóc, one są pod naszą opieką. Gotowość wyraziłem po tym ostatnim stwierdzeniu. I taki
to początek owej kolejnej odsłony, wyjątkowej przygody rozpoczął się w moim życiu – druga wojna z Covid-19.
Jakie było pierwsze wrażenie po przekroczeniu progu DPJ? Co Brat zastał?
Zastałem zwarty, działający zespół, który próbował zaradzić sytuacji kryzysowej z Covid-19. Zmęczenie było
duże. Ogólnie odczuwać można było niepewność i lęk, słyszałem pytania – kto jeszcze z mieszkańców czy
personelu może być zarażony? Co wykażą testy? Siostry? Siostra Dyrektor już na kwarantannie…
W mojej ocenie siostra Dyrektor dobrze radziła sobie z sytuacją w tak ekstremalnych warunkach – szukała
zasobów i pomocy na zewnątrz – finansowej i personalnej. Umiejętnie powołała nowy zespół kompetentnych
pracowników i wolontariuszy, którzy potrafili przez następne tygodnie odciążyć stary zespół, wyczyszczając
placówkę z wirusa bez szkód względem mieszkańców. Niepokój. Nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć – co
będzie dalej. Ważne było zabezpieczenie i zaplanowanie odpowiedniej strategii w walce z wirusem, tj.
odpowiednie przeszkolenie zespołów, powołanie zespołu tymczasowego, odpowiednie przekazanie
kompetencji, stworzenie nowej struktury – śluz, izolatek…, samodyscyplina i współpraca wolontariuszy w
okrojonym składzie personelu…
Czym Brat zajmuje się na co dzień? Jak wyglądają Brata obowiązki w zakonie?
Służę ludziom…
Pracował Brat kiedyś przy opiece i pielęgnacji starszych osób? co było najtrudniejsze podczas całego pobytu
tutaj?
Opieką i pielęgnacją osób starszych zajmowałem się na praktykach w ośrodkach ZOL, DPS. W przestrzeni
bezdomności – schroniska, streetworking. W DPS Stalowa Wola – również toczyliśmy wojnę z Covid-19.
Najtrudniejsze? Przezwyciężanie zmęczenia, umiejętne danie wsparcia zespołowi i Siostrom – tworzenie
jedności. Następnie przekraczania siebie w służbie drugiemu człowiekowi. Umiejętne pokazywanie
człowiekowi – mieszkańcowi, że można kochać go bez granic, że można przy nim być, wtedy kiedy przeżywa
samotność, zagubienie, brak. Kiedy potrzebuje on, a nie ja. Najpiękniejsze to zobaczyć świat mieszkańca –
osoby niedołężnej, leżącej, cierpiącej fizycznie, psychicznie i na duchu, wejść w jego buty, w świat jego potrzeb,
marzeń…
Walczył Brat z wrogiem, którego nie widać. Czego się bałeś Bracie? Co było pomocą, siłą?
Miałem obawę najgorszego – dalsze zarażenia, wejście prokuratury, bądź wywiezienia mieszkańców do innego
miejsca, co jednocześnie wiązałoby się z ogromną szkodą psychofizyczną dla mieszkańców (większość osób
leżąca, po za tym bardzo związana z miejscem, pokojem) – to przecież oni są największą ofiarą tej niewidocznej
wojny. Przegrany byłby też pomysł na zespół tymczasowy, cały ich trud związany z wyczyszczeniem ośrodka. W
wojnie jednak i trzeba założyć możliwą przegraną.
Pomocą okazała się niesamowita organizacja w działaniu, zaangażowanie i współpraca w zespole. Ogrom pracy
wykonanej przez kilka, a później kilkanaście osób, modlitwy, wsparcie z góry..
Z perspektywy czasu, jak wspomina Brat współpracę z ratownikiem medycznym, siostrami, personelem,
wolontariuszami, tworzyliście zgrany zespół?
Prawdziwy strateg umie przegrywać i wyciągać wnioski. Tak było z nami na początku wojny – przegrywaliśmy
aby w końcu wygrać bitwę. A mieć nadzieję na wygranie wojny.
Jestem wdzięczny, że mogłem posługiwać w koordynacji w tak zgranym zespole. Współpraca na medal – przy
tylu problemach, interwencjach, zmianach w strukturze. Z perspektywy czasu – rodzi się we mnie prosta
wdzięczność.
Dziękuję Siostrze Prowincjalnej i Dyrektor za współpracę na wysokim poziomie zarządzania w tak kryzysowej
sytuacji. Jesteście niesamowite.
Wdzięczność kieruję do całego zespołu – pielęgniarsko – opiekuńczego, czyli sióstr jozefitek, braci kapucynów,
świeckich pracowników (szczególnie za odwagę, zaangażowanie), wolontariuszki (za otwartość, działanie).
Doświadczyliśmy cudu. Dzięki za świadectwo modlitwy, wsparcie.
Siostry – z sąsiedniej prowincji jak i juniorystki – dały świadectwo wiary i jedności, odwagi i męstwa.
Wojna z Covid-19 trwa – to jedne z ostatnich słów wojskowego ratownika medycznego, koordynującego
zespołem. Jestem mu wdzięczny za jego zaangażowanie i profesjonalną posługę. Gotowość, dyspozycyjność w
wykonaniu zadania.
Podsumowując współpracę i zespół – każdy aktor miał swoją rolę do odegrania, wypełnił ją tak jak zaplanował
reżyser, który patrzył z góry i wiedział co będzie dalej! Dziękuję.
Mieszkańcy z tego, co mi opowiadali, to Was wszystkich, czyli trzech Braci Kapucynów pokochali całymi
sercami i do dziś o Was pytają. Pomimo wszystkich trudności i ciężkiej pracy mamy nadzieję, że również
będziecie miło wspominać DPJ. Dziękuję za rozmowę.

BARTOSZ ŚWIĄTEK – fizjoterapeuta w Domu Pogodnej Jesieni
(pracował w trybie koszarowym w dniach 15.06.2020 r – 29.06.2020 r)
Z tego co mi wiadomo, to Twoje wejście do DPJ, kiedy wirus już w nim szalał było wyczekiwane.
Niecierpliwiłeś się , bo chciałeś już zacząć pomagać. Czyli nad podjęciem decyzji czy wejść czy nie nie
zastanawiałeś się w ogóle?
Kiedy wirus się pojawił i wszyscy byli zmuszeni poddać się kwarantannie, w Domu Pogodnej Jesieni liczyła się
każda para rąk. Wiedziałem, że jeśli nie przyjdę z pomocą to pensjonariusze będą cierpieć, a wolontariusze
będą pracować do upadłego. Dlatego decyzja mogła być tylko jedna. Oczywiście było trochę strachu, bo
zagrożenie było realne, ale czułem co powinienem zrobić i nie mogłem postąpić inaczej.
W DPJ pracujesz jako fizjoterapeuta – w tej trudnej sytuacji z dnia na dzień stałeś się specjalistą do zadań z
każdego zakresu. Było to dla Ciebie trudne? Na jakich zadaniach trzeba było się najbardziej skupić?
Tak. Na początku nie było łatwo przeobrazić się w „opiekunkę”. Najtrudniej oczywiście było opanować
pielęgnację i toaletę mieszkańców. Zarówno mi, jak i mieszkającym tu starszym paniom, które do tej pory były
pielęgnowane przez panie opiekunki, na początku było nieco niezręcznie, ale w sytuacji bez wyjścia trzeba było
się przełamać i podołać temu wyzwaniu.. Rozumiałem, że muszę to zrobić, bo w przeciwnym wypadku, tak jak
mówiłem : ktoś będzie cierpiał.
Znasz mieszkańców, ich historie, usposobienia…Jak według Ciebie sobie radzili?
Na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony pacjenci z zaburzeniami funkcji poznawczych
nie rozumieli, dlaczego nagle muszą pozostać w swoich pokojach. To rodziło skrajne emocje: od agresji po
frustrację i rozpacz. Z drugiej zaś strony, pacjenci trzeźwo myślący rozumieli zagrożenie, co skutkowało
poczuciem lęku. Jedno jest pewne: wszystkim było ciężko.
Jak myślisz czego najbardziej w tym czasie brakowało mieszkańcom?
W przeciwieństwie to poprzedniego pytania, ta odpowiedź będzie prosta. Mieszkańcom najbardziej brakowało
kontaktu z drugim człowiekiem. Wszechobecna izolacja wszystkim dawała we znaki. Zarówno pensjonariuszom
jak i pracownikom. Zakaz gromadzenia się, zakaz odwiedzin, brak wspólnych posiłków, brak Mszy św. w kaplicy,
brak terapii zajęciowej, brak bliskich w tych ciężkich chwilach sprawiał, że było jeszcze ciężej.
Czy zdarzały Ci się momenty zmęczenia, zwątpienia, strachu , bólu? Jeśli tak, to jak sobie z nimi radziłeś? co
pomagało?
Powiem tak: zmęczenie pojawiło się w lipcu, gdy ośrodek był już czysty i zaczęliśmy pomału wracać do normy,
wcześniej nie było czasu na zmęczenie. Zwątpienia nie było nigdy. Ból pojawiał się, gdy umierał któryś z naszych
mieszkańców, wtedy pomagała modlitwa. Strach natomiast towarzyszył mi cały czas i dalej towarzyszy, ale
trzeba było się nauczyć z tym żyć i robić swoje.
Dziękuję za rozmowę i życzę odpoczynku bo trwasz na posterunku już od kilkunastu tygodni.

PAWEŁ JANKOWSKI – wojskowy ratownik medyczny, ratownik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia
Ratunkowego
(pracujący w trybie koszarowym w DPJ w dniach 15.06.2020 r – 05.07.2020 r)
Pawle, jesteś ratownikiem TOPRU, człowiekiem wielu pasji – skoki spadochronowe, nurkowanie w jaskiniach,
podróże po całym świecie… i tu nagle zjawiasz się w Tuchowie, by pokonać niewidzialnego wroga jakim był
COVID 19. Skąd ten pomysł i co Tobą kierowało?
Nie był to pomysł, żeby się zjawić w Tuchowie, tylko była to odpowiedź na potrzebę, odpowiedź na sytuację.
Było to miejsce, w którym mogłem wykorzystać swoje doświadczenie, ponieważ pracowałem wcześniej w
innym Domu Pomocy Społecznej, gdzie sytuacja była bardzo trudna i bardzo podobna. A co mną kierowało? To
chyba jest czymś naturalnym, jeśli się jest z wykształcenia ratownikiem, chce się wykonywać swoją pracę
dobrze. Ratownictwo nie jest taką typową pracą, jest powołaniem, polega na podejmowaniu wyzwań, nie ma
jednakowych sytuacji, każda jest inna. Wyzwanie – to właśnie mną kierowało. Człowiek wielu pasji…pewne
moje pasje wynikają z mojej pracy, np skoki spadochronowe wynikają z mojej służby jaki żołnierz Jednostek
Desantowo Szturmowych, przez 15 lat wykonywałem skoki spadochronowe z racji mojego zawodu. Nurkowanie
w jaskiniach.. również wynika z mojej pracy, ponieważ należę do sekcji nurków jaskiniowych ratowników. A
super jest to, że moje pasje stały się moją pracą i kontynuuję swoje pasje a przy okazji mi za to płacą.
Natomiast podróże po całym świecie, to jest forma jakiejś odskoczni od tego, co robię, takiego resetu daleko,
daleko od codzienności, trochę zostawienia spraw zawodowych i odpoczynku.
Dom Pogodnej Jesieni nie jest pierwszą placówką, w której walczyłeś z pandemią. Gdzie jeszcze twoja pomoc
stała się nieoceniona?
Nie wiem czy nieoceniona i może nie pomoc tylko praca, bo na tym polega ratownictwo. Nie chciałbym być źle
zrozumiany, ale jako ratownicy pracę zostawiamy w pracy, nie przenosimy jej do domu, nie możemy nią żyć,
kiedy jesteśmy w domu, dlatego traktujemy ratownictwo jako bardziej pracę, nie jako pomoc. Z zewnątrz
mogłoby się wydawać, że to jest pomoc, ale to jest praca, do której nie możemy podchodzić emocjonalnie.
Wcześniej pracowałem i nabierałem doświadczenia w DPS w Stalowej Woli, gdzie sytuacja była podobna.
Należy jednak podkreślić, że praca w takiego typu warunkach jest bardzo specyficzna i ciężka, a cały zespół
walczy i pracuje na sukces. W obydwu placówkach udało się nam wyjść na prostą, ale to zawsze jest praca
całego zespołu, wyjątkowego, który pracuje w nienormowanych czasie pracy, daleko od domu, od rodziny i jest
to na prawdę czymś ekstremalnym, niespotykanym.
Czy te decyzje o podjęciu takiego zadania były trudne, wymagały przemyśleń, rodzinnej organizacji?
Nie, to nie są to trudne decyzje. Po prostu wykonuje się swoją pracę i jeśli podchodzi się do tego jako pracy, a
nie, że jest to coś nadzwyczajnego, to jest to czymś naturalnym. Czy wymaga przemyśleń? Nie, bo w tym
kierunku jesteśmy kształceni, wykonujemy na co dzień tego typu działania i nie ma czasu na dłuższe
rozmyślania, po prostu trzeba działać. To jest właśnie fajne w tym ratownictwie…dostajesz wezwanie do
wypadku, jedziesz czy lecisz śmigłowcem i nie masz czasu się przygotować, nie ma standardowych wypadków,
czy dwóch takich samych. Na miejscu oceniasz sytuację, podejmujesz decyzje, musisz robić to bardzo szybko,
bo sytuacja może się zmieniać dynamicznie, musisz zachować bezpieczeństwo, robić to zgodnie z jakimiś
zasadami i tak, żeby pomóc. Nie zawsze jest czas na przemyślenia, po prostu trzeba działać, czasami trochę
instynktownie. Czy wymaga to rodzinnej organizacji? Myślę, że rodzina już jest przyzwyczajona, niejednokrotnie
dostaję telefon w środku nocy i wychodzę na przykład w góry. I tak to czasem bywa niestety, że te wigilijne
kolacje jemy dzień czy dwa później. Także rodzina już jest przyzwyczajona, że podejmuję pracę i jadę czy lecę
tam, gdzie jestem potrzebny.
Przyjechałeś do DPJ i co dalej? Co zastałeś? Jak wyglądała sytuacja?
Zastałem personel etatowy bardzo przemęczony, który resztkami sił, ale z wielkim poświęceniem i sercem robił
co mógł. I to było fajne, bo pracowali maksymalnie ile mogli, w tej trudnej, nietypowej i ciężkiej sytuacji .
Zastałem zespół nieprzypadkowych, wyjątkowych ludzi, którzy mimo zagrożenia i trudności zostali i robili nawet
nie co w ich mocy było, tylko wykonywali pracę ponad swoje możliwości. Pokazało mi to, że sytuacja choć
trudna, jest do wyprowadzenia i musimy działać kosztem maksymalnego wysiłku, po to, żeby nie zmarnować
dotychczasowej pracy ludzi, którzy poświęcili swój czas i energię, i dali więcej niż mogli.
Miałeś może jakiś konkretny plan działania, czy tworzyłeś go na miejscu?
Jak już wspominałem, w takich sytuacjach kryzysowych nie ma planu działania. Covid dla wszystkich jest nowy.
Wydawałoby się, ze Stacje Sanitarno-Epidemiologiczne powinny otworzyć szufladę i wyciągnąć schemat
postępowania, ale nawet oni go nie mają, nie byli na to przygotowani. Takim zarządzaniem w sytuacjach
kryzysowych zajmowałem się będąc na misji w Afganistanie, gdzie tworzyliśmy szpitale polowe, gdzie te
sytuacje były bardzo trudne, dynamiczne. I tutaj tez trzeba było działać na bieżąco i ta cecha właśnie
charakteryzuje pracę w takich sytuacjach kryzysowych. Plan w DPJ niejednokrotnie był tworzony z godziny na
godzinę, bo taka zachodziła po prostu potrzeba.
Mógłbyś określić priorytet, którym trzeba było się zająć po rozeznaniu się przez Ciebie w sytuacji?
Priorytetem było pozyskiwanie ludzi do pracy i zapewnienie im jak największego komfortu pracy. Dla wielu
osób może zabrzmi to nienaturalnie, ale tak na prawdę najważniejsi byli pracownicy i zapewnienie im jak
najlepszych warunków pracy, bo bez pracowników, wolontariuszy nie byłoby prostu mieszkańców i to było dla
mnie priorytetem. Zapewnienie tym ludziom przede wszystkim bezpieczeństwa, ale również jakieś odskoczni
od obowiązków, dbanie o to, żeby mogli na swój dyżur przychodzić wypoczęci do pracy. Pracowaliśmy w
systemie skoszarowanym i ludzie po swoim dyżurze pomimo szczerych chęci, że chcą pomagać musieli zdać
sobie sprawę, że trzeba odpocząć i ja musiałem tego dopilnować, bo to oni byli dla mnie najważniejsi. Bez nich
nie byłoby tego Domu.
W ekipie z którą byłeś na polu bitwy w DPJ było zaledwie czterech etatowych pracowników a pozostali to
wolontariusze na co dzień pracujący w zupełnie innym zawodzie. Nie znaliście mieszkańców ani architektury
budynku. Jak Ci się współpracowało z tak „amatorskim” zespołem, w tak okrojonym składzie? Do tego z
każdym dniem dochodziło coraz większe zmęczenie każdego z Was…?
Rzeczywiście było to wyzwanie, faktycznie nie znaliśmy ani układu budynku ani mieszkańców, nie znaliśmy ich
potrzeb, kaprysów, nie wiedzieliśmy co jest kaprysem, a co rzeczywistą potrzebą. Te sytuacje pokazywały, że
ludzie, którzy trafili do pracy, i ci etatowi, i wolontariusze, to nie byli ludzie przypadkowi. To byli ludzie z
powołania, z pasji, jaka jest pomaganie innym ludziom. I tylko z takim zespołem dało się w ten sposób działać.
Dyżury były od 24 do 36 godzin ciągłej ciężkiej, fizycznej pracy, w kombinezonach, w wysokiej temperaturze, w
zagrożeniu i dało się to zrobić tylko dzięki temu, że każda osoba dodawała jakąś tam cegiełkę do tego co
tworzyliśmy. I w ten tylko sposób to się udało. Tej pracy, którą Ci ludzie tam wykonali, nie da się przeliczyć na
żadne pieniądze. To nie była praca przeliczalna na żadne rzeczy materialne. Oni tez nie pragnęli, nie oczekiwali
niczego w zamian. Wolontariusze czuli potrzebę pomocy i czuli, że to może być kiedyś każdy z nas i to my kiedyś
możemy potrzebować takiej pomocy. Miałem niesamowitą przyjemność pracować z tymi osobami i dzięki
wspólnej pracy odnieśliśmy sukces. Tutaj nie było czasu na wyrobienie sobie autorytetu, jednak wszyscy
działali w ogromnej dyscyplinie i w zaufaniu, zarówno personel medyczny, personel opiekuńczy, zespół
zarządzający, tutaj każdy każdemu musiał zaufać. Zdarzały się jakieś potknięcia, pomyłki, ale wynikało to
właśnie z tego, że to było nowe miejsce, czasami zmęczenie warunkowało jakieś drobne potyczki, dlatego tak
ważny był odpoczynek. Dlatego jeszcze raz podkreślę, że najważniejsi byli pracownicy i może to nie brzmi tak,
jak powinno, ale to tak już jest, jeśli jesteśmy zawodowcami, to po prostu na chłodno musimy niektóre rzeczy
oceniać.
Z perspektywy zwykłego człowieka, patrzącego z boku na cała tą sytuację najważniejszy jest jednak
mieszkaniec…
Masz rację, z takiej perspektywy najważniejszy jest wydawałoby się mieszkaniec, ale zobrazuje to na
przykładzie ratownictwa. Jest wypadek, ty chcesz lecieć, jechać biec, wybiegać na ta autostradę, pomagać…nie
możesz tak zrobić. Jeśli ratownik ulegnie wypadkowi, to nikomu już nie pomoże. Czasami to czujesz złość,
pamiętam jedną z pierwszych moich wypraw śmigłowcem w Tatrach, z doświadczonym zespołem, kiedy
widzieliśmy z pokładu człowieka leżącego, potrzebującego pomocy. Warunki były ekstremalnie trudne, pilot
robił kilka podejść, już był plan kto zjeżdża po linach, jednak nie dało się zapanować nad maszyna i musieliśmy
wrócić do bazy. Po niego wyruszył zespół pieszy, udało się go uratować, ale ja sobie tak w duchu na tym
pokładzie myślałem, że jak tak można, przecież on umrze, nie możemy go zostawić. Na chłodno brać niektóre
sprawy – tak po prostu w ratownictwie trzeba. Dlatego ja musiałem w pierwszej kolejności dbać o pracownika,
żeby był w pełni sił aby zająć się tym mieszkańcem. Zmęczenie, pośpiech, chaos nie jest sprzymierzeńcem, jeśli
się chce komuś pomóc.
Czy któryś z mieszkańców utkwił Ci najbardziej w pamięci lub jakieś szczególne wydarzenie?
Zabrzmi to trochę gruboskórnie, ale znowu muszę zaznaczyć tutaj i powiedzieć o tym profesjonalizmie. Ja
przyjechałem do DPJ do pracy w trudnej sytuacji, do walki z wirusem. I jako zawodowiec nie mogłem pozwolić
sobie na bliższe relacje, bo to nie to było moim zadaniem. I znowu jako przykład odniosę się do pracy w górach,
wczoraj miałem dyżur w Tatrach i byliśmy na 10 akcjach ratunkowych, gdybym chciał wiedzieć co się stało z
każdą osobą, którą przekazaliśmy na oddział ratunkowy, to nie nadawałbym się na bycie ratownikiem. Nie
zabrzmi to bardzo medialnie, ale tak to w rzeczywistości wygląda. Jest jednak taka szczególna sytuacja, która
utkwiła mi w pamięci, mianowicie to jak mieszkańcy dps-ów są traktowani przez służby ratunkowe. Są
traktowani z ogromnym dystansem, przecież to są tacy sami ludzie jak my, a karetki odmawiały przyjazdu. I to
było dla mnie bardzo zaskakujące, bo tez jeżdżę w systemie i jeździłem w karetkach pogotowia i nie spotkałem
się z taką sytuacją nigdy. Karetki odmawiały przyjazdu, szpitale przyjęć i trochę mi wstyd za to środowisko
medyczne. Lekarze, którzy przyjeżdżali do nas, nawet nie byli łaskawi wyjść z karetki do pacjentów. Było tak jak
z innego świata i to mi najbardziej utkwiło w pamięci, ten sposób traktowania ludzi z dps-ów jako trochę
gorszych, a to są ludzie tacy jak my, z piękną, niesamowitą historią. Do takiego Domu każdy z nas może kiedyś
trafić, nie wiadomo jak życie się potoczy, także szkoda, że ten system medyczny w taki sposób do tego
podchodził. Natomiast mieliśmy ogromne wsparcie ze strony Powiatowej Stacji Sanitarno – Epidemiologicznej
w Tarnowie, ze strony Wojewódzkiego Sanepidu w Krakowie, również ze strony pana dr. Bartusia, pana
inspektora Foremnego z Krakowa. Mieliśmy ogromne wsparcie merytoryczne, konsultowaliśmy się o każdej
porze. I to było super właśnie, że działaliśmy w takim zaufaniu do siebie, zamieniliśmy ze sobą kilka zdań, ale od
razu zaufaliśmy sobie i pozwoliliśmy sobie na taki kontakt. Jak każdy z nas miał jakąś sprawę to można było
zadzwonić, skonsultować. Na początku tego kryzysu każdy dostał taki kredyt zaufana, bez tego współpraca nie
miałaby sensu. Ogromne tez mieliśmy wsparcie z zewnątrz, każdy pomagał na miarę swoich możliwości, jakimś
tam telefonem z dobrym słowem, jakąś ofertą pomocy, ze jest w razie czego do dyspozycji, różnorakimi darami,
czy pomocą ze strony Urzędu Wojewódzkiego. Ciężkie było to, ze na przykład niektóre instytucje życzyły sobie
rozkładania na atomy wszystkiego i musieliśmy działając w okopach jeszcze, pisać podziały ile było
wykorzystanych rękawiczek itp. Teraz to się wydaje racjonalne i normalne, ale kiedy działaliśmy na froncie i ktoś
sobie życzył liczby maseczek zużytych ciągu jednego dnia to była to sytuacja rodem z komedii Barei. Patrząc na
to już na chłodno, to były to rzeczy, za które ktoś płacił więc potrzebował liczb i to jest naturalne, racjonalne.
Jesteś rodowitym góralem, można by rzec, że odwaga płynie w Twojej krwi…boisz się czasami?
Czy się boję? Bardzo często się boję tylko staram się nie okazywać strachu. Boję się czasem na akcjach górskich.
W bardzo trudnych, ekstremalnych warunkach to jest strach. W Tatrach wykonujemy bardzo trudne loty, takim
przykładem może być zeszłoroczna akcja na Giewoncie, którą wykonywaliśmy. Lecieliśmy w trakcie burzy,
akurat ja byłem desantowany przy dzieciach, które reanimowaliśmy, mieliśmy ponad 150 osób rannych, 4
osoby śmiertelne, także to potężne zdarzenie. Byliśmy w ogóle wtedy wszyscy zmęczeni, bo trwała akcja
jaskiniowa. Akurat w moim czasie wolnym od działań w jaskini wyszła akcja z Giewontem. Jak się zjeżdża ze
śmigłowca na linach i dookoła walą pioruny to jest strach. To jest ryzyko wpisane w zawód. No i boimy się,
myślę, że tylko głupcy się nie boją. Jest to jednak taki strach, który nas mobilizuje do pracy, do działania, a nie
strach, który nas paraliżuje i tak powinno być. Nie możemy tez dać po sobie poznać, że się boimy, żeby ten
niepokój nie przenosił się na osoby ratowane.
Szkoliłeś personel aby jak najlepiej chronił siebie i mieszkańców przed wirusem…co możesz doradzić
czytelnikom? Taka najważniejsza rada na przyszłość…
Bez względu na to, jakie mamy poglądy i wyznania, to moją radą jest to, żeby zaufać nauce i specjalistom,
pozwolić żeby nami pokierowali. Bo to jest ich zadanie i oni wiedzą, co maja robią i biorą za to
odpowiedzialność.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę i życzę odwagi oraz satysfakcji i radości jaką daje możliwość ratowania
ludzkiego życia .

S. EWA PACYFIKA PŁAWECKA – dyrektor Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie
(pracująca do uzyskania pozytywnych wyników testów na Covid 19 dn. 16.06.2020 r)
Koronawirus uderzył w siostry józefitki z potężną siłą. Wiele sióstr przeszło chorobę w miarę lekko, jednak
inne, w tym siostra trafiły do szpitala. Odczuwała siostra strach? Co się czuje w takim momencie, kiedy trafia
się na oddział z rozpoznaniem COVID-19?
Rzeczywiście, koronawirus uderzył z potężną siłą w nas, siostry józefitki, na szczęście oszczędzając zdecydowaną
większość mieszkańców i pracowników świeckich. Dzięki Bogu, wirus obszedł się z nami łagodnie. Czy
odczuwałam strach? Nie, na pewno nie z powodu własnej choroby, bardziej był to strach, lęk, zatroskanie o
innych, mieszkańców, pracowników, o Dom… Od początku pandemii gorąco modliliśmy się o ustrzeżenie
naszego Domu od zarażenia wirusem. W sytuacji zakażenia towarzyszyła mi pewność dyktowana wiarą, że jeżeli
Pan Bóg dopuścił takie zmaganie, to zapewne w ogromie swej miłości przeprowadzi nas przez nie. Na dnie serca
pozostała niezachwiana ufność i modlitwa słowami O. Założyciela św. Ks. Zygmunta Gorazdowskiego:
„Wszystko będzie, Bóg czuwa”. Po dwóch dniach od ogłoszenia pierwszych wyników wymazów dowiedziałam
się, że jednak mój wynik jest wątpliwy i do następnych muszę poddać się domowej izolacji. Niebawem pojawiły
się objawy choroby, było więc jasne, że jestem chora… W czasie tej izolacji zmagając się z gorączką, z
niepewnością jutra, Miłosiernemu Bogu zawierzałam siebie i cały Dom – nasze dziś i jutro. Wynik, jak
przypuszczałam, okazał się dodatni, ten etap mojej walki w Domu Pogodnej Jesieni właśnie kończył się. Po
tygodniowej izolacji pobyt w szpitalu przyjęłam jako koniczność, z całą świadomością, że wirus mógł poczynić w
organizmie jakieś spustoszenia.
„Kapitan ostatni opuszcza statek” – siostra również do samego końca, czyli do otrzymania dodatniego
wyniku testu walczyła i starała się opanować sytuację…nie było lekko, prawda?
Tak mówią…, rzeczywiście dla mnie „opuszczeniem statku” był wyjazd do szpitala po dodatnim wyniku testu.
Czas od początku kwarantanny aż do wyjazdu był walką, wydawało się momentami na śmierć i życie, nie tylko z
objawami choroby, ale właśnie z podejmowaniem decyzji, które miały zasadniczy wpływ na przyszłość Domu,
zdrowie i bezpieczeństwo mieszkańców. Głównym zmaganiem była troska o zapewnienie podopiecznym
należytej opieki, a nasze siły słabły, dlatego przedstawiona została prośba do Sanepidu o zgodę na
wprowadzenia grupy wolontariuszy – Braci Kapucynów wraz z ratownikiem medycznym, doświadczonych w
wyprowadzaniu dps-ów z COVID-19 oraz grupy sióstr józefitek. Byłam przekonania o konieczności wymiany
całej dotychczasowej ekipy pracowników i sióstr, co sugerował br. Mariusz, gdy analizowaliśmy sytuację w DPJ.
Należało się spodziewać, że większość posługujących okaże się zakażona, stąd taka sugestia, jak się okazało
bardzo słuszna. Doświadczenie br. Mariusza i p. Pawła dawało mi poczucie bezpieczeństwa, że Dom pozostawię
w dobrych, doświadczonych rękach, a spora grupa sióstr józefitek budziła wdzięczność i pewność, że jako
Rodzina zakonna przechodzimy to razem, jednocząc się w tym trudnym czasie. Gotowość do pracy zgłosiło kilku
pracowników DPJ, grupa ta systematycznie powiększała się, za co jestem ogromnie wdzięczna, gdyż
wolontariuszom łatwiej było pracować z osobami znającymi Dom i mieszkańców. Rzeczywiście Sanepid wyraził
aprobatę, wolontariusze pod wodzą br. Mariusza, a później p. Pawła rozpoczęli bardzo trudną pracę, walkę z
niewidzialnym wrogiem, by jak najszybciej „wyczyścić” Dom z wirusa. Ster Domu w tym czasie przejęła S.
Prowincjalna Antonia Piekarz.
Wiele osób prywatnych, instytucji, wolontariuszy, ludzi dobrej woli, w tym Pani Burmistrz Tuchowa wsparło
w tym trudnym czasie Dom Pogodnej Jesieni. Dobrze wiedzieć, że placówka ma tylu przyjaciół, na których
może liczyć w każdej sytuacji, szczególnie tej trudnej. Łzy szczęścia w tym całym nieszczęściu się polały…?
Świadomość, że Bóg czuwa i posyła tylu dobrych ludzi umacniała nadzieję i dodawała pewności, że: „wszystko
będzie, Bóg czuwa” (św. Ks. Zygmunt Gorazdowski). Doświadczenie dobra okazywanego przez tyle osób
znanych i nieznanych, przyjaciół, wolontariuszy, firm, instytucji, parafii, stowarzyszeń, samorządów, władz
szczególnie naszej Gminy – Pani Burmistrz Magdaleny Marszałek i sztabu kryzysowego na czele z p. Łukaszem
Giemzą, było wielokrotnie potężniejsze niż doświadczenie zła płynącego z faktu zakażenia koronawirusem, a
modlitwa zanoszona w różnych stronach Polski, Europy i świata dodawała nieocenionej siły do dalszej walki. W
przeżywanym dramacie choroby, odpowiedź ludzi dobrej woli oraz służb publicznych i społecznych umacniało
przeświadczenie, iż nie jesteśmy sami, że dobro zawsze zwycięża, że poczucie solidarności głęboko
zakorzenione w sercach Polaków pomaga nam w przeżywaniu tego trudnego czasu. Wzruszenie pojawiło się
nieraz. Łzy radości i wdzięczności polały się najmocniej po otrzymaniu wyników ostatnich wymazów, kiedy
okazało się, że wszyscy są czyści – zarówno mieszkańcy jaki i pracownicy oraz grupa wprowadzonych
wolontariuszy. Można powiedzieć za psalmistą: „wydawało nam się, że śnimy, usta nasze były pełne śmiech, a
język śpiewał z radości” (Ps 26) dziękczynne Te Deum za „wielkie rzeczy, które nam Pan uczynił”. Naprawdę
wydawało mi się, że śnię, że to jest niemożliwe, iż stało się to, co powiedział br. Mariusz przed podjęciem
posługi w naszym Domu: „wyczyścimy Dom – dwa trzy tygodnie i Dom będzie czysty”. W sercu pozostanie
dozgonna wdzięczność wobec Braci Kapucynów, moich współsióstr józefitek, pracowników DPJ na czele z p.
Pawłem, ratownikiem medycznym którzy odpowiedzieli na apel z prośbą o pomoc i podjęli tę posługę bez
rozgłosu, wielkodusznie i ofiarnie, dyżurując niejednokrotnie 24 godziny na dobę. Taką samą wdzięczność mam
wobec kleryków Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie, którzy za zgodą Ks. Rektora Jacka Soprycha
poświęcili swój wakacyjny czas i podjęli ofiarną posługę w naszym Domu w miesiącu lipcu.
Jak teraz funkcjonuje Dom?
Dzięki Bogu wszyscy zakażeni mieszkańcy wrócili do zdrowia (zmarły dwie zakażone osoby), a Dom powoli
wraca do „normalności” ale niestety nie takiej sprzed roku, sprzed pandemii. Noszenie masek, rękawic,
dezynfekcja zapewne zostaną z nami na długo a może na stałe… Przestrzegając wszelkich procedur i
rekomendacji Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie, wytycznych Powiatowego Inspektoratu Sanitarnego oraz
Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Tarnowie korzystamy z uroków lata w naszym ogrodzie, niwelując
skutki kilkumiesięcznej izolacji przez aktywizację mieszkańców – ćwiczenia rehabilitacyjne i zajęcia
terapeutyczne, za którymi podopieczni tęsknili i w które chętnie, na miarę swoich możliwości włączają się.
Niestety, z powodu wzrostu zakażeń w Małopolsce i Powiecie, Dom na powrót został zamknięty dla
odwiedzających, co jest naszą bolączką. Mamy nadzieję, że rodziny w nieodległym czasie będą mogły odwiedzić
swoich bliskich. Staramy się, na ile pozwalają nam wszelkie wytyczne, aby mieszkańcy po tym trudnym czasie
izolacji mogli jak najpełniej korzystać ze swobody i w miarę normalnego życia.
Dziękuję za rozmowę i życzę szybkiego powrotu do „ normalności” dla siostry oraz wszystkich sióstr józefitek,
które musiały zmierzyć się z koronawirusem.

PANI ANNA CYGAN– mieszkanka Domu Pogodnej Jesieni
(mieszkająca w nim od 20 lat)
Pani Aniu, skończyła pani niedawno 90 lat, jest pani w bardzo dobrej formie fizycznej, uczestniczy pani w
zajęciach rehabilitacji i terapii zajęciowej, w weekendy odwiedza pani swoją chorą siostrę i jej pomaga…a
tutaj nagle trzeba się było zamknąć w pokoju. Co pani czuła przez ten czas, odcięta od ludzi i od rodziny.
Sytuacja była bardzo przykra, ale niestety prawdziwa. Smutek był ogromny, nigdzie nie można było wyjść.
Bardzo brakowało wyjścia do kaplicy i możliwości uczestniczenia we Mszy Św. Tylko cztery ściany pokoju i
personel, którego nie można było poznać, bo wszyscy mieli kombinezony. Czasami w zamknięciu myślałam, że
to wszystko gorsze jest jak wojna.
Co było najtrudniejsze w tej całej sytuacji i co wtedy pomagało.
Największa była tęsknota za siostrą, którą odwiedzałam co tydzień. Jedynie rozmowa telefoniczna z tymi, którzy
się nią opiekowali dodawała choć trochę otuchy. Najtrudniejsze było przebywanie w pokoju i myśl czy w ogóle
się z niego wyjdzie. Modlitwa pomagała, bez niej człowiek by tego nie przetrzymał.
Taka aktywna osoba jak Pani czym sobie urozmaicała dzień?
Kolorowanie kolorowanek pomagało w tym trudnym czasie. Tyle można było tylko robić.
Pani Aniu czego Pani brakowało, ale tak najbardziej?
Najbardziej brakowało kontaktu z drugim człowiekiem, przez te maski i kombinezony nie można było zobaczyć
uśmiechu, którym zawsze nas personel obdarza.
Czy był moment strachu?
Nie bałam się. Nie myślałam o strachu, bomby na głowę nie leciały, tutaj w pokoju czułam się bezpiecznie.
Czekałam tylko kiedy to wszystko się skończy. Nie myślałam o zarażeniu, chociaż jak do szpitala pojechała moja
sąsiadka z pokoju obok z którą się bardzo lubimy to był ogromny smutek w sercu.
Teraz na szczęście Dom powoli wraca do w miarę normalnego funkcjonowania, obostrzenia zostały, ale
wróciły zajęcia, które pani lubi. Jest weselej?
Teraz jest już miło. Można wyjść do ogrodu, są ćwiczenia i zajęcia terapii, śpiewamy, śmiejemy się,
rozmawiamy, chociaż każdy ma maseczkę, to nie przeszkadza, bo przynajmniej widzimy się z innymi ludźmi. Nie
wspominamy wirusa, mamy nadzieję, że najgorsze już za nami.
Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę dużo zdrowia.

S. M. ANTONIA PIEKARZ CSSJ – przełożona prowincjalna Zgromadzenia Sióstr św. Józefa,organ
prowadzący DPJ
(pracująca w trybie koszarowym w dniach 20.06.2020 r – 09.08.2020 r)
Przyjechała siostra do Domu Pogodnej Jesieni aby zastąpić siostrę dyrektor, która otrzymała wynik
pozytywny i musiała udać się do szpitala. Dołączyła siostra do zespołu, w którym pracował już doświadczony
ratownik medyczny starający się opanować sytuację. Co siostra zastała na „placu boju” i jak wyglądała
wspólna organizacja zarządzania?
Pierwsze, co zobaczyłam to czekającego na mnie i uśmiechniętego p. Pawła – ratownika medycznego – którego
do tej pory znałam tylko z głosu w telefonie. W tym trudnym czasie wielkiego napięcia i niepokoju, w sytuacji,
gdy Dom Pogodnej Jesieni opuścili ostatni zarażeni i oczekiwania czy będą kolejne osoby – ten uśmiech niósł
wiele pokoju! Drugie, co zastałam po przekroczeniu progu domu, to śliskie od środków dezynfekcyjnych podłogi
– chyba każdy kto wchodził musiał wcześniej czy później „dotknąć” ziemi, bardziej lub mniej boleśnie . I wiesz,
paradoksalnie jest to dla mnie pewna symbolika tego czasu epidemii. Do walki z takim wrogiem: niewidzialnym
i mało znanym jak Covid 19 potrzeba pokory! Nie da się do niego podejść z gotowymi rozwiązaniami, wiedzą,
doświadczeniem, pewnością siebie, bo można „pogruchotać kości”, ale trzeba roztropności i uważnej
obserwacji, aby spostrzec, a nawet próbować uprzedzić kolejne jego działanie! Trzecie, co zobaczyłam to
świetnie zorganizowany zespół pod kierunkiem p. Pawła! Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona biorąc pod
uwagę, że w zdecydowanej większości były to osoby o zupełnie innym profilu zawodowym, nie mające do tej
pory kontaktu z pracą w DPS i nie znający siebie wzajemnie. Przebywali w Domu od zaledwie kilku dni a już
poznali mieszkańców, analizowali wspólnie ich stan zdrowia i potrzeby, spieszyli na każde ich wezwanie w dzień
i w nocy. Pełnili 12, 24 a nawet i zdarzało się 36 godzinne dyżury, gdy osłabł któryś z członków zespołu i
potrzebował więcej odpoczynku, ofiarni i pełni poświęcenia, wspierający się wzajemnie w każdej czynności.
Trudno to wyrazić słowami…Czwarte to hm… Dom nie przypominał tego Domu, który odwiedzałam wcześniej z
piękną estetyką wnętrz, ale naprawdę stał się polem walki! Wiele rzeczy czy mebli zmieniło swoje miejsce,
wszystko zlane środkami dezynfekcyjnymi, z foli i taśm porobione śluzy w świeżo remontowanych pokojach. Ze
względu na małą ilość osób pracującego zespołu musieli tak zorganizować pomieszczenia, żeby maksymalnie
ułatwić sobie dostęp do wszystkich koniecznych do obsługi i pielęgnacji mieszkańców, rzeczy oraz odzieży i
środków ochronnych…P. Paweł wraz z zespołem perfekcyjnie zorganizowali w tych ekstremalnych warunkach
pracę i na porannych i wieczornych odprawach dokładnie analizowali przebieg działań i tworzyli strategię.
Uczyłam się od nich, sama głównie zajmując się administracją i codziennym raportowaniem sytuacji do różnych
instytucji. Uzupełnialiśmy się w zarządzaniu z p. Pawłem i z czasem zaczęliśmy się wg potrzeb zastępować.
Liczba zarażonych sióstr wzrastała czy obawiała się siostra o siebie?
O siebie: nie, w końcu każdy włos na mojej głowie jest policzony jak mówi Pismo Święte i Bóg czuwa nade mną
w każdej sytuacji . Brałam pod uwagę taką możliwość, więc musiałam mimo wszystko opracować pewne
strategie działania i szukałam kogoś na zastępstwo. Bardziej czułam obawę i niepokój o zespół, gdyż z każdym
dniem było widać coraz większe zmęczenie.
W swojej pracy jest siostra przyzwyczajona do natłoku obowiązków i szybkiego podejmowania decyzji. Czy
tutaj w DPJ był moment zwątpienia, braku sił…?
Zwątpienia? Nie! Braku sił? Tak! Nie kryję, że towarzyszyło mi duże napięcie związane nie tylko z sytuacją
epidemii, ale również odpowiedzialnością za placówkę, w której nigdy nie pracowałam – bywałam tu gościnnie.
Wszystkiego musiałam się uczyć, zarówno od strony administracji, ale również i funkcjonowania Domu,
poznania mieszkańców, pracowników. Zaczęłam – nie da się ukryć – w trybie ekstremalnym tę lekcje życiową.
Każdego dnia wieczorem byłam bardzo zmęczona, mało snu, dużo pracy… i wdzięczności Bogu, że kolejny
trudny, ale i dobry dzień za nami. Dobry, bo w tych ekstremalnych warunkach dobroć emanowała z każdej
osoby w pracującym zespole i z mieszkańców. Dobry, bo każdego dnia docierały do nas informacje z zewnątrz o
modlitwie w naszej intencji i słowa wsparcia oraz doświadczaliśmy ogromnego obdarowania w środki
niezbędne do codziennego funkcjonowania! I równocześnie każdy dzień niósł z sobą jakieś wyzwania! Nie było
czasu na dłuższą modlitwę i rozeznawanie… to była dla mnie szkoła ufności! Powtarzałam tylko „Jezu ufam
Tobie!”. Decyzje trzeba było podejmować szybko a nie można było bazować na jakimś wcześniejszym
doświadczeniu, bo go nie było!… to jak chodzenie po wodzie do którego Jezus zaprosił Piotra, i słuchałam z
całej siły słów „Nie bój się”! Bóg dał mi odwagę i moc by nie zwątpić! Ale też nie kryję, że miałam kryzys: mocny
bunt i złość, gdy kolejne wyniki wymazów naszych sióstr okazywały się pozytywne i przeżywałam kolejne dni ich
izolacji, cierpienia, samotności, bezradności… to doświadczenie mojej bezsilności znowu ukierunkowywało
mnie na Boga! Ufać to walczyć!!! Łatwo jest mówić „Jezu ufam Tobie” gdy wszystko się układa po mojej myśli
tylko czy wtedy to jest ufność?! W tym momencie walki z trudną rzeczywistością epidemii te słowa modlitwy
nie brzmiały już dla mnie tak słodko i kojąco, ale były pełne determinacji i zmagania! Poczułam, że potrzeba
męstwa i odwagi, żeby je wypowiedzieć! I w tym momencie musze zaprzeczyć temu co powiedziałam na
początku! Bóg dał mi siłę!!! On trzyma mnie mocno za rękę i powtarza „Nie bój się”! Dał i daje mi mnóstwo
znaków na potwierdzenie swej OBECNOŚCI i DZIAŁANIA!
Kiedy zagrożenie już zostało opanowane, można było zacząć powrót do „normalności”. Mieszkańcy DPJ to
starsze osoby, jak według siostry poradzili sobie z kolejną zmianą, tym razem na lepsze, ale jednak…
maseczki, rękawiczki, to nie była już ta sama rzeczywistość, którą znali sprzed pandemii… byli chętni do
współpracy?
O tak, maseczki to drobnostka w porównaniu z kilkumiesięczną izolacją! To był piękny moment gdy początkiem
lipca zaczęliśmy mieszkańców wyprowadzać na podwórko: świeże powietrze, przestrzeń, piękna przyroda i
obok ludzkie twarze – to nic że w maseczkach , możliwość rozmowy, śpiew, gimnastyka i wspólna modlitwa!!!
Radość i wdzięczność bijąca z oczu mieszkańców sprawia, że zapomina się o tym co było trudne! W życiu
największe szczęście dają relacje: z Bogiem i drugim człowiekiem!
Zostawiła siostra w Tarnowie swoje obowiązki i przyjechała do Tuchowa aby wziąć udział w wielkiej walce,
dziękujemy i życzymy dużo siły i pogody ducha.

S. ALFONSA GRYBEL– jedna z pierwszych ozdrowieńców wśród sióstr józefitek, pracownik socjalny w
Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie.
(pracująca do uzyskania pozytywnych wyników testów na Covid 19 dn. 16.06.2020 r)
Sytuacja, w której siostra się znalazła była czymś zupełnie nowym. Pracowała siostra w największym ognisku
wirusa, starając się pomóc. Trzeba było nauczyć się funkcjonować w tej „koronawirusowej” rzeczywistości.
Czy pomyślała wtedy siostra, że będzie zarażona ?Czy odsuwała siostra te myśli daleko od siebie?
Byłam świadoma, że oczywiście mogę być zarażona bo jakże..? Ale mnie to nie paraliżowało. Miałam w sobie
taką wolność i pewność, że nic się nie stanie bez Woli Bożej, tak jak wszystko w naszym życiu. Mając tego
świadomość z pokojem ducha przyjmuję różne doświadczenia…własne i bliskich. Bardziej przeżywałam to, że
nagle z takiej obfitości duchowej jaką mamy w codziennym życiu zakonnym trzeba było przejść na „duchowy
post”. To było na prawdę bardzo trudne. Sytuacja w jakiej się znalazłyśmy spowodowała, że nie było już wiele
czasu na modlitwę, nie było Mszy Świętej, adoracji…Tak, to był prawdziwy brak. Realizując w „normalności”
dewizę naszego Zgromadzenia „Serce przy Bogu, ręce przy pracy” pomimo obowiązków zawodowych (
planowanych i spontanicznych) musiał znaleźć się czas i siły na modlitwę, jakże niezbędną do funkcjonowania.
Sytuacja epidemiologiczna uświadomiła, że można całkowicie poświęcić się pracy nawet, gdy tak jak w tym
miejscu jest ona bezpośrednią służbą człowiekowi, ale pod warunkiem, że nie nastąpi wycieńczenie duchowe.
Co siostra poczuła i pomyślała, gdy wynik okazał się pozytywny.
Byłam przede wszystkim zaskoczona, gdyż nie widziałam u siebie jakiś większych objawów. No, ale skoro podali
taki wynik to uwierzyłam, że tak jest i stwierdziłam, że najlepiej w tej sytuacji zaufać Bogu..
Chciała siostra pomagać, trwać przy mieszkańcach Domu Pogodnej Jesieni a tutaj trzeba było się spakować i
opuścić dom. Czy pojawiło się pytanie” Dlaczego ja?”
Ten moment był nieco trudniejszy… Nigdy wcześnie nie wyobrażałam sobie takiej możliwości, że wszystkie
siostry i niemal cały personel świecki Domu Pogodnej Jesieni opuszcza nagle placówkę, a w to miejsce wchodzą
inne osoby, które nie wiedzą jak to na co dzień funkcjonuje.. nie znają podopiecznych.. nie znają nawet
topografii Domu i mają sobie poradzić… W tym momencie czułam się jak w zawierusze wojennej. Trzeba
zostawić wszystko i odejść ufając, że Opatrzność Boża nad wszystkim czuwa. Nie pytałam „dlaczego ja”.
Myślałam, że angażując się bezpośrednio w pracę na oddziale najpierw w zapobiegawczym systemie
koszarowym, a następnie w czasie zarażenia pozostanę tu do zakończenia walki z epidemią.
Ile czasu siostra spędziła w szpitalu? czy dotknęły siostrę typowe objawy? Jak wyglądał dzień kogoś z
dodatnim wynikiem na COVID 19?
W szpitalu byłam dokładnie dwa tygodnie. Choć jak wyjeżdżałam z domu to nie wiedziałam dokąd jadę.
Dostałam tylko informację, że pojedziemy na konsultację lekarską do Krakowa i tam zapadnie decyzja co dalej.
Że trzeba się spakować na dłuższy czas, bo pobyt poza domem może trwać nawet do 6 tygodni…! Byłam chyba
w najlepszej sytuacji bo właśnie przed wystąpieniem tego „kataklizmu” miałam pojechać na urlop i bagaż był
gotowy. Poza tym byłyśmy z drugiej grupy zakażonych więc miałyśmy już jakieś informacje. Natomiast siostry z
pierwszej grupy zakażonych nie wiedziały jak to będzie? Stąd ich bagaże posiadały spore braki. Gdy
wyjeżdżałam z Domu mój stan wg mnie nie był jakiś ciężki. Objawy podobne do zwykłej grypy, ale jednak w
szpitalu się nasiliły i w sumie stwierdziłam, że hospitalizacja była opatrznościowa. W szpitalu byłam w jednej sali
z jeszcze jedną siostrą z tuchowskiej wspólnoty- s.Benedettą. Codziennie wstawałyśmy przed 6.00 rano i
korzystając z możliwości technicznych uczestniczyłyśmy we Mszy św. z Jasnej Góry. Inne modlitwy czasem
odmawiałyśmy wspólnie, częściej indywidualnie. Poza tym dostosowywałyśmy się do poleceń personelu
szpitalnego. W ciągu dnia często załatwiałam ważne i konieczne telefony (i to był mój wkład w pomoc tym,
którzy walczyli w Domu Pogodnej Jesieni).
Najcięższa chwila w przeciągu ostatniego miesiąca to…..?
Najcięższa chwila to dzień Uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa. To był Piątek po oktawie Bożego
Ciała. Od środy przebywałam już w szpitalu. Tego dnia pod kroplówką, pod tlenem.. w gorączce. Ale nie
choroba była dla mnie najtrudniejsza… Najtrudniejszy był głód Boga…Oczywiście „uczestniczyłam” we Mszy św.
przez YouTobe….ale niestety leżąc w szpitalnym łóżku…niemoc i bezradność uczyły empatii równocześnie
stawiając nowe wymagania. Tego dnia chyba po raz pierwszy w życiu przeżyłam dobrze komunię duchową…
Jak choroba wpłynęła na siostrę, czy skłoniła do jakiś refleksji.
I choroba i cała pandemia dała i daje mi dużo powodów do głębokiej refleksji. Przede wszystkim, że wszystko w
życiu jest łaską i, że nic nam się nie należy a wszystko jest darem Miłości Miłosiernej. Że w każdej sytuacji
jesteśmy dla Boga bardzo ważni i, że On nawet jak doświadcza to kocha. Uświadomiłam sobie też kolejny raz jak
cennym darem jest wiara i jak bardzo trzeba ją pielęgnować.
Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę wszystkiego dobrego, w tym jeszcze trudnym czasie.

BRAT MATEUSZ KUBALICA – kleryk II roku Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie
(posługujący jako wolontariusz dniach 13.07-19.07.2020 r.)
Bracie, w jaki sposób dowiedziałeś się, że w Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie potrzebni są w dalszym ciągu
wolontariusze i jak wyglądało podjęcie decyzji o przyjeździe do placówki?
Na jednym z ostatnich wspólnych spotkań z Księdzem Rektorem Jackiem Soprychem w naszym Seminarium
dowiedziałem się, że jest w dalszym ciągu potrzebna pomoc w Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie. Ksiądz
Rektor zachęcił nas, żebyśmy się zaangażowali w miarę możliwości. Na początku zastanawiałem się, czy
faktycznie się zgłosić do pomocy, ale doszedłem do wniosku, że zapiszę się na listę wolontariuszy, tym bardziej,
że w te wakacje nie szykowało mi się wiele obowiązków. Zaraz po spotkaniu z Księdzem Rektorem poszedłem i
zapisałem się do pomocy i następnie czekałem na wiadomość, kiedy mam przyjechać do Tuchowa.
Byłeś przygotowany na tę formę pracy jakiej się podjąłeś?
Szczerze mówiąc, to nie byłem przygotowany na taką formę pracy. Raczej nastawiałem się na pomoc
gospodarczą, czy coś w tym rodzaju. Podobnie miał mój kolega rocznikowy Kamil, bo razem pojechaliśmy z
takim nastawieniem. O tym, co dokładnie miałem robić dowiedziałem się na miejscu.
Opieka i pielęgnacja osób starszych to nie taka łatwa sprawa, czy było ciężko się przełamać?
Musiałem się przełamać do takiego trybu pracy, bo wcześniej w ogóle nie miałem styczności z opieką i
pielęgnacją osób starszych, a przynajmniej nie w takim wymiarze. Jednak dzięki pomocy sióstr Józefitek i osób
pracujących w Domu Pogodnej Jesieni przełamałem się w miarę szybko i dobre nastawienie do takiej pracy
zostało na cały tydzień. Dodatkowo wymienialiśmy się z Kamilem doświadczeniem danego dnia i to również
pomagało mi iść do przodu, pomagając sobie nawzajem.
Jakie uczucia towarzyszyły Bratu podczas pracy w Domu Pogodnej Jesieni?
Myślę, że na początku trochę się stresowałem, bo nie wiedziałem, jak się zabrać za najprostszą pomoc w
przebieraniu danej osoby. Z czasem nabierałem odwagi, czy większej śmiałości do pomocy przy pielęgnacji,
karmieniu czy kąpaniu. Zacząłem bardziej poznawać osoby przebywające w Domu Pogodnej Jesieni i cieszyłem
się, że mogłem w ten sposób pomagać, czy po prostu być z tymi osobami, choćby nawet po to, żeby trochę
pożartować, wysłuchać czy porozmawiać, tak po prostu. Nie mniej radości było z samą ekipą na dyżurze, bo
dobre nastawienie i życzliwość to moim zdaniem podstawa.
Czy wyniósł Brat jakieś doświadczenie z tej siedmiodniowej posługi? W jaki sposób praca z osobami starszymi
oraz personelem wypłynęła na Brata?
Wyniosłem ogromne doświadczenie z tej posługi. Praktycznie z zerowej styczności z taką pomocą od
pierwszego dnia zacząłem pomagać, że tak powiem na poważnie. Starałem się zaangażować maksymalnie w to,
co robię i pewne czynności wykonywałem już samodzielnie po kilku dniach. Osoby, którym pomagałem były
bardzo wdzięczne, za każdą pomoc. Było sporo radości przy odwiedzinach w danym pokoju. Ja również mogłem
liczyć na pomoc z ich strony, bo podpowiadały mi, co i jak, choćby nawet przy wyborze ciuchów na dany dzień.
Personel, jak już wspominałem był bardzo pomocny, bo bez tego na pewno bym sobie nie poradził. Domyślam
się też, że musieli być mocno cierpliwi na początku, gdy wszystko musieli wytłumaczyć. Jednak sama atmosfera
zarówno z personelem, jak i z osobami starszymi sprawiały, że nie odczuwałem zbytnio tych 12 godzin posługi
w danym dniu. Myślę, że te siedem dni może zaprocentować na przyszłość, bo dzięki tej posłudze wiem, jak się
zachować przy pomocy osobom starszym w codzienności. Bardzo się cieszę, że mogłem być w Domu Pogodnej
Jesieni i pomóc w ten sposób, mimo, że byłem nastawiony na totalnie inną pracę. Myślę, że Pan Bóg w ten
sposób uczy mnie pokory i przyjmowania danej sytuacji niezależnie od moich planów.
Dziękuję bardzo za rozmowę, życzę pogody ducha i wytrwałości w powołaniu.

Jedną z cenniejszych rzeczy, jakie można ofiarować drugiemu człowiekowi jest czas. Serdeczny uśmiech i
uścisk dłoni leczą często lepiej niż lekarstwa. Bez Was – wolontariuszy i pracowników, którzy sami zgłosiliście
się do Domu Pogodnej Jesieni w tej jakże ciężkiej sytuacji trudno sobie wyobrazić jego funkcjonowanie.
Wasza praca jest nieoceniona. Dziękujemy za każdy dzień, za każde dobre słowo i wielkie zaangażowanie.
 

Z OSOBAMI ROZMAWIAŁA:
PAULINA KORDELA – terapeuta zajęciowy w Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie